Po mieszanych uczuciach, co do Nieskończoności z niepokojem sięgnąłem po Bitwę Atomu, kolejny crossover Marvel NOW. Tym razem pogmatwane wątki dzieją się na kartach komiksów o mutantach.
Po wydarzeniach związanych z powrotem Feniksa, śmierci Profesora X i ostatecznym podziale mutantów obie grupy próbują się odbudować. Jedna, rezydująca w starej szkole Xawiera, tym razem pod wodzą, o zgrozo, Wolverina. Druga, prowadzona przez Cyclopsa, znajduje schronienie w dawnej siedzibie Weapon X. Już w tym momencie niektórym czytelnikom wychowanym na dawnych historiach o X-Menach pojawi się na czole zmarszczka niedowierzania i powątpiewania, że zabieg jest karkołomny. No to dodajmy do tego, że moce Cyclopsa i jego akolitów, którzy zetknęli się z mocą Feniksa, są rozregulowane i dalekie od normalności, a nowi mutanci zaczynają się pojawiać, jak grzyby po deszczu. Na dokładkę Beast, podświadomie nakłoniony do działania przez Icemana udaje się w przeszłość i sprowadza z niej "klasycznych" X-Menów.
Powiedzieć, że historia wydaje się być naciągana, to w zasadzie nie powiedzieć nic.
Powiedzieć, że historia wydaje się być naciągana, to w zasadzie nie powiedzieć nic.
Wprowadzenie do tomu Bitwa Atomu odbywa się równolegle na kartach dwóch serii: All New X-Men, która opisuje przygody tych "dobrych" mutantów oraz Uncanny X-Men prezentującej wydarzenia z punktu widzenia drużyny Cyclopsa. Zwieńczenie serii oprócz zeszytów tytułowych angażuje również komiksy Wolverine i X-Men oraz X-Men. Choć to mniej przeplatających się wątków, niż w przypadku Nieskończoności, to wychodzi gorzej niż w tamtym przypadku. Gorzej i głupiej niestety.
W zasadzie wszyscy scenarzyści zupełnie bezrefleksyjnie podchodzą do scenariusza i jego powierzchowności, a nieprawdopodobne wkrętki, wątki poboczne i czasami wręcz idiotyczne zwroty akcji każą rwać włosy z głowy czytelnikowi, który próbuje odnaleźć w tym sens i logikę. I bynajmniej nie chodzi tu o fantastyczność opowiadanej historii. Wiemy przecież, że komiksie wiele może się wydarzyć. Jednak prawdopodobieństwo nawet jak na świat Marvela zostało wywrócone do góry nogami. Zdawać by się mogło, że wydawnictwo miało określony plan wydania Bitwy Atomu kilkanaście miesięcy od startu serii, a wcześniejsze zeszyty miały do niej po prostu doprowadzić. O tyle dziwne, że wśród autorów znajdziemy choćby Bendisa.
Nie ma się co rozwodzić nad wątkami przedstawionymi w komiksach, bo wydarzenia prowadzące do zwieńczenia historii są splotem przypadkowych wydarzeń bez siły fabularnej, które posiadały inne serie o mutantach. Wymienione na początku recenzji są tylko niewielką częścią. Mamy więc walkę z Dormammu, pojawiające się znikąd i znikające tamże Sentinele, młodych mutantów o kuriozalnych mocach, nieznośną, mesjańską motywację u Cyklopsa i nieudolne wątki miłosne. Najlepiej w sumie wypada wątek Mistique i Shield, mimo iż również niedopowiedziany. Włosy rwać to mało, bo wymienić można jeszcze przez chwilę.

Aby się specjalnie nie rozwodzić nad serią i leżącego nie kopać, powiem tylko, że głupszej historii dawno nie czytałem. Gdzieś tu się włodarze Marvela pogubili. Rozumiem chęć skierowania serii do nowego, może młodszego czytelnika, ale zupełnie nie rozumiem traktowania go, jak idioty, którego można karmić infantylnym konfliktem dwóch dawnych przyjaciół okraszonego mniej istotnymi wątkami, które czasem wydają się bardziej interesujące, bo stanowią miłą odmianę od wątku głównego. Lepiej dać sobie spokój.
Komentarze
Prześlij komentarz