Przejdź do głównej zawartości

Lek na śmierć nie taki skuteczny

Pierwsza część Więźnia Labiryntu zaskoczyła jakością. Uniknęła wielu pułapek, w jakie wpada kino młodzieżowe, które w swoim rozkwicie brało na warsztat, co popadło i w rezultacie "szło na ilość", zamiast skupić się na jakości. Tymczasem opowieść o grupie nastolatków, którzy z niewiadomych powodów zostali zamknięci w tajemniczym, technologicznie zaawansowanym labiryncie, nie tylko dawała się oglądać, ale nawet skłaniała do pozytywnej oceny. Nie znam literackiego pierwowzoru, więc w ogóle nie interesuje mnie porównanie do książki, a jedynie chłodna ocena dzieła filmowego, który pozostawiał przyjemne wrażenie.

Zakończenie pierwszej części pozwalało oczekiwać podobnej jakości w kolejnej, zwłaszcza, że pozostawiało widza w pewnym zawieszeniu i oczekiwaniu, dodatkowo serwując mu twist fabularny, który zna z seriali.
Druga część o polskim podtytule Próby ognia miała zdecydowanie inny klimat. Bohaterowie, znacznie dojrzalsi w doświadczenia i świadomość swojej sytuacji, próbują odwrócić swój los. Więzień labiryntu 2 pozbawiony jest klaustrofobicznej tajemnicy pierwszej części, dając w zamian połączenie kina drogi, horroru oraz apokaliptycznych wizji. Niestety, nasi bohaterowie po drodze gubią motywację i gdyby nie kolejny twist fabularny w zakończeniu, ciężko byłoby ocenić, po co była cała ich ucieczka. Na szczęście, po raz kolejny ostatnie minuty filmu wprowadzają nas w oczekiwanie kolejnej odsłony. Choć zwrot akcji jest mniej zaskakujący i tajemniczy, niż w poprzedniej części daje nadzieję na ciekawe zamknięcie trylogii.

No i po długim oczekiwaniu dostajemy, czego chcieliśmy. Opóźnioną o rok, z powodu kontuzji Dylana O'Briena, premierę trzecią część Więźnia Labiryntu.

Akcja Leku na śmierć dzieje się niemal bezpośrednio po zakończeniu Prób ognia. Film rozpoczyna spektakularna próba odbicia więźniów z transportu WCKD. W myśl zasady po trzęsieniu ziemi, napięcie powinno stopniowo narastać. Tutaj z każdą minutą maleje.
W warstwie opowieści najnowszy Więzień Labiryntu jest zaskakująco miałki. Celem działań Thomasa i jego przyjaciół jest odbicie Minho, co ukazane jest tak banalnie, jak tylko się da. Trudno wyczuć, czy chodziło tu o przyjaźń, motyw "no one leave behind", ukryty wątek homoseksualny. Cholera wie, bo szalony pęd głównego bohatera za przechwyconym przez WCKD towarzyszem jest wręcz męczący i potraktowany bezrefleksyjnie. W trakcie filmu cel ten cudownie się rozrasta obejmując serum, i pozostałych więźniów, co nie jest wystarczająco jasno wyjaśnione i wprowadza niepotrzebną konsternację.
Postać Teresy jest nudna jak orędzie premiera i podobnie zbędna. Nie pomaga kreślić różnic między rozpaczliwym i bezwzględnym poszukiwaniem leku na zarazę a humanistycznym, a również idealistycznym podejściem ocalałych, ale żyjących poza nawiasem. Z kolei jej wpływ na Thomasa jest pokazany niekonsekwentnie, niespójnie i okraszony emocjami właściwymi dla polskiej telenoweli. Dość, gdyby to tylko wina słabego aktorstwa, niestety dużą rolę gra tutaj scenariusz, który nie znajduje pomysłu na nastoletnią femme fatale z aspiracjami zbawicielki świata. Gdybyśmy zamknęli oczy i zamknęli uszy podczas scen z udziałem Teresy, okazałoby się, że nic nie straciliśmy z opowieści.
Pozostali czarni bohaterowie: Ava Paige i Janson w bezwględnym przekonaniu o słuszności działania stają się niemożebnie groteskowi. Trzeba przyznać, że Patricia Clarkson próbuje wydobyć więcej ze swojej postaci i przyjemnie się ją ogląda. Niestety jest jej zbyt mało na ekranie, żeby stanowiła wystarczającą przeciwwagę dla młodych bohaterów.
Najjaśniej wypada relacja między Newtem i Thomasem, zaskakująco spuentowana w zakończeniu. To niemal jedyna scena, w której czuje się spójność całej trylogii i dostrzega konsekwencje niektórych wydarzeń z przeszłości. Za to można reżysera śmiało pochwalić. Pod warunkiem, że nie wyszło mu to przypadkiem. Zważywszy na inne niedociągnięcia, nie wydaje się to aż tak nieprawdopodobne.
Zasadniczo Lek na śmierć kuleje fabularnie, co jest zaskakujące zważywszy, że jego premiera opóźniła się o rok. Można było wykorzystać ten czas na ponowne przejrzenie scenariusza i usunięcie z niego ewidentnych uproszczeń i wpadek, z których najwyraźniejszą jest błyskawiczne znalezienie prostej drogi przez mury fortecy. Ot, jak pstryknięcie palcami. Powrót postaci z pierwszej części, która nic do wątku nie wnosi, jest kolejną. Rozumiem, że Więzień Labiryntu jest pozycją dla młodszego widza, kinem głównie dla nastolatków. Jednak Wes Ball nie wziął chyba pod uwagę, że od premiery pierwszej części minęły cztery lata i ówcześni widzowie są starsi i być może bardziej wymagający. Na pewno bardziej wymagający jestem ja.

Reasumując, film broni się, jako widowiskowe kino rozrywkowe. Akcja jest wartka i dynamiczna, CGI zrobione przyzwoicie, również gra aktorska, pomijając postać Teresy, nie rozczarowuje. Niemniej, nie unikniemy porównania do poprzednich epizodów trylogii i ze smutkiem trzeba przyznać, że roztrwoniono świeżość opowieści, serwując widzowi kolejne łubu-dubu, jakich wiele. Z tego leku, żadnego panaceum nie będzie, ale katar uleczy. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Homecoming czyli Spider-Man w wersji Hi-Tech

Przed seansem najnowszej produkcji MCU miałem wiele obaw. Wszak Spider-Man: Homecoming to pierwszy film Marvela po włączeniu postaci Pajączka do uniwersum. W dodatku nadal produkowana przez Sony. Dodatkowo swoista słabość, którą mam do tej postaci podnosiła oczekiwania i dodawała niepokoju wobec efektu końcowego. Spider-Man: Homecoming jest zdecydowanie filmem Marvela kierowanym do młodszego widza, niż wcześniejsze produkcje. Na szczęście nie razi infantylnością, choć trochę brak rozmachu poprzednich filmów. Obrazów apokalipsy, eksplozji niszczących pół miasta, czy morderczych kosmitów. Nikt nie ginie, a nawet katastrofa lotnicza odbywa się pustym samolotem na opuszczonej plaży. Oczywiście winić należy kategorię wiekową filmu. Niestety, brak również postaci znanych z komiksów w ich klasycznych wcieleniach. Ciocia May, Mary Jane, Flash, a nawet Vulture są odmienieni. Unowocześnieni, wpisani w trendy współczesnego świata. Nowoczesność i wielokulturowość kłują w oczy. Największy...

Pajęcza wyspa - powrót do starych czasów

Za kilka dni premiera kolejnego rebootu Spider-Mana na wielkim ekranie. Tym razem w całości pod skrzydłami Marvela, co rodzi kolejne oczekiwania. Skłoniło mnie to do sięgnięcia po  The Amazing Spider-Man: Pajęcza Wyspa , wydanego w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Od pajączka rozpocząłem przygodę z komiksem, więc przed pójściem do kina warto przeczytać kilka historii z Peterem w roli głównej. Pajęcza Wyspa  po opisie na okładce zapowiada się ciekawie. Przez działanie tajemniczego wirusa lub tajemnej siły wszyscy mieszkańcy Manhattanu otrzymują pajęcze moce. Co może z tego wyniknąć można się tylko domyślać. Zbiorcze wydanie Pajęczej wyspy zaczyna się od komiksu Spider Island: Deadly foes i chyba gorszego początku nie można sobie wyobrazić. Wraz z tym interludium wracają demony z przeszłości. Przypomina o sobie historia, przez którą znielubiłem Marvela i na której wykoleił się TM - Semic. Kilkunastomiesięczna epopeja z klonami, Szakalem i niedorzecznymi zwro...