Przejdź do głównej zawartości

Loki - L'enfant terrible Marvela w tragedii greckiej zaklęty

Kilka tygodni temu nakładem Mucha Comics ukazała się licząca zaledwie 4 zeszyty miniseria Loki. Opowiada o zwycięstwie Lokiego nad bogami Asgardu i przejęciu przez niego władzy. Napisana przez Roberta Rodiego i przepięknie ilustrowana przez Esada T. Ribicia. W skrócie, historia przedstawia się następująco: Loki, po pokonaniu Thora i objęciu tronu Asgardu, musi stawić czoła nie tylko nowym obowiązkom, które przed nim, ale też rozstrzygnąć los uwięzionego w lochu brata.

Sam komiks prezentuje się bajecznie w warstwie wizualnej. Wyblakłe kolory, malarskość kadru, oraz oszczędność szczegółów świetnie pasują do scenariusza i rysu postaci Lokiego nakreślonego przez Rodiego. Od razu zaznaczę, że jestem zwolennikiem odmiennego stylu rysowania. Bliżej mi do Romity Jr., Kuberta czy Openy. Niemniej w przypadku tej historii nie oczekiwałbym innego świata przedstawionego. Ribic swoim stylem doskonale oddaje alienację bohatera zarówno w obrębie jego psychiki, jak i otaczającej go rzeczywistości. 

Oczekując od komiksów głównie rozrywki, muszę przyznać, że Loki dostarcza jej również na szerszym poziomie. Powiem uczciwie. Dawno nie czytałem tak przyzwoitej literatury. Bo mino tego, że komiks charakteryzują malarsko przepiękne kadry, Lokiego się, przede wszystkim, czyta. I jest to lektura nader przyjemna. Przyjemna, bo i intelektualna. Scenarzysta Robert Rodi kreśli interesujące studium szaleństwa. Loki po pokonaniu Thora i objęciu tronu Asgardu, musi stawić czoła nie tylko nowym obowiązkom, które przed nim, ale też rozstrzygnąć los brata. Obserwujemy Lokiego nieradzącego sobie z nową sytuacją. Dotąd zależny od innych, zawsze posiadający oponenta, nieustannie walczący, teraz staje na końcu drogi, którą podążał.

Loki Rodiego jest diabelnie konsekwentny. Od samego początku osamotniony w swym zwycięstwie, nieprzygotowany na nowe obowiązki, zatraca się w swoim szaleństwie. Bohaterowi zabrakło antagonistów przez co musi stawić czoła najgorszemu z przeciwników. Samemu sobie. Pozbawiony obiektu nienawiści, zamiast uwolnić się od lęków i celebrować zwycięstwo pogrąża się w zadumie. Obserwujemy jego wędrówki po zamku, nieliczne interakcje z innymi bohaterami, słuchamy autorefleksyjnych monologów. Cała opowieść skupiona jest na Lokim. Poboczne postacie są tylko pretekstem. Można mieć zastrzeżenia, że przynajmniej dwie z nich nie zostały rozwinięte, ale jednocześnie rozgrzeszyć Rodiego. Loki jest jedynym modus operandi na scenie.

Niczym bohater tragedii antycznej Loki stara się przezwyciężyć los. Niestety, nieuchronność czekającego go końca jest wszechobecna. Czytelnik czeka na klęskę, zakładając się sam ze sobą, w jaki sposób się ona dokona. Czy autodestruktywność bohatera weźmie górę? Czy może jeden z odrzuconych sojuszników dokona zemsty? Odniesień do tragedii antycznej jest zresztą więcej. Oszczędność w ilości postaci, silna postać bohatera, wokół której toczy się akcja. Mamy nawet wieszczkę, która kreśli los Lokiego, a on sam, niczym Edyp, rozpaczliwie próbuje pokonać przeznaczenie. 

Dobrze, że ta historia ma tylko cztery zeszyty (akty tragedii). Jest przez to zwarta, konkretna, można powiedzieć, esencjonalna. Mimo iż zakończenie, samo w sobie, nie zaskakuje, autor powoduje, że Lokiego da się polubić. Poznawszy jego wnętrze i rozterki, nie sposób pochylić się nad nim oraz, nie boję się tego słowa, ulitować. Loki, mimo nieuzasadnionego okrucieństwa, impulsywnego charakteru oraz odpychającej osobowości, daje się czytelnikowi zrozumieć. Jego motywacja jest fundamentalnie logiczna, a fatalizm, który nią kieruje wręcz nakazuje się nad nim zlitować. Znów analogicznie do tragedii antycznej, gdzie widz będąc świadkiem nieuchronności losu bohatera przeżywał swoje osobiste katharsis.

Podsumowując, warto. Jeśli ktoś chce chwilę odpocząć od nawalanek, inwazji kosmitów, morderczych mutantów i skupić się na wewnętrznych przeżyciach jednego z najciekawszych antagonistów Marvela, na pewno nie będzie rozczarowany.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Homecoming czyli Spider-Man w wersji Hi-Tech

Przed seansem najnowszej produkcji MCU miałem wiele obaw. Wszak Spider-Man: Homecoming to pierwszy film Marvela po włączeniu postaci Pajączka do uniwersum. W dodatku nadal produkowana przez Sony. Dodatkowo swoista słabość, którą mam do tej postaci podnosiła oczekiwania i dodawała niepokoju wobec efektu końcowego. Spider-Man: Homecoming jest zdecydowanie filmem Marvela kierowanym do młodszego widza, niż wcześniejsze produkcje. Na szczęście nie razi infantylnością, choć trochę brak rozmachu poprzednich filmów. Obrazów apokalipsy, eksplozji niszczących pół miasta, czy morderczych kosmitów. Nikt nie ginie, a nawet katastrofa lotnicza odbywa się pustym samolotem na opuszczonej plaży. Oczywiście winić należy kategorię wiekową filmu. Niestety, brak również postaci znanych z komiksów w ich klasycznych wcieleniach. Ciocia May, Mary Jane, Flash, a nawet Vulture są odmienieni. Unowocześnieni, wpisani w trendy współczesnego świata. Nowoczesność i wielokulturowość kłują w oczy. Największy...

Lek na śmierć nie taki skuteczny

Pierwsza część Więźnia Labiryntu zaskoczyła jakością. Uniknęła wielu pułapek, w jakie wpada kino młodzieżowe, które w swoim rozkwicie brało na warsztat, co popadło i w rezultacie "szło na ilość", zamiast skupić się na jakości. Tymczasem opowieść o grupie nastolatków, którzy z niewiadomych powodów zostali zamknięci w tajemniczym, technologicznie zaawansowanym labiryncie, nie tylko dawała się oglądać, ale nawet skłaniała do pozytywnej oceny. Nie znam literackiego pierwowzoru, więc w ogóle nie interesuje mnie porównanie do książki, a jedynie chłodna ocena dzieła filmowego, który pozostawiał przyjemne wrażenie. Zakończenie pierwszej części pozwalało oczekiwać podobnej jakości w kolejnej, zwłaszcza, że pozostawiało widza w pewnym zawieszeniu i oczekiwaniu, dodatkowo serwując mu twist fabularny, który zna z seriali. Druga część o polskim podtytule Próby ognia miała zdecydowanie inny klimat. Bohaterowie, znacznie dojrzalsi w doświadczenia i świadomość swojej sytuacji, pr...

Pajęcza wyspa - powrót do starych czasów

Za kilka dni premiera kolejnego rebootu Spider-Mana na wielkim ekranie. Tym razem w całości pod skrzydłami Marvela, co rodzi kolejne oczekiwania. Skłoniło mnie to do sięgnięcia po  The Amazing Spider-Man: Pajęcza Wyspa , wydanego w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Od pajączka rozpocząłem przygodę z komiksem, więc przed pójściem do kina warto przeczytać kilka historii z Peterem w roli głównej. Pajęcza Wyspa  po opisie na okładce zapowiada się ciekawie. Przez działanie tajemniczego wirusa lub tajemnej siły wszyscy mieszkańcy Manhattanu otrzymują pajęcze moce. Co może z tego wyniknąć można się tylko domyślać. Zbiorcze wydanie Pajęczej wyspy zaczyna się od komiksu Spider Island: Deadly foes i chyba gorszego początku nie można sobie wyobrazić. Wraz z tym interludium wracają demony z przeszłości. Przypomina o sobie historia, przez którą znielubiłem Marvela i na której wykoleił się TM - Semic. Kilkunastomiesięczna epopeja z klonami, Szakalem i niedorzecznymi zwro...